Samolot amerykańskich linii lotniczych wystartował o czasie, opuszczając Filadelfię w godzinach przedpołudniowych. Maszyna wzbijała się spokojnie. Pchnęłam fotel i zasnęłam. Zbudziło mnie jaskrawe słońce, które, o dziwo, tym razem zachodziło po prawej, a nie po lewej ręce, jak to zawsze bywało w drodze powrotnej z Ameryki. Może jakiś manewr, błysnęła myśl, gdy do uszu dotarł wyważony głos kapitana:"Proszę państwa, za dwie i pół godziny będziemy lądować ...w Filadelfii. Powrót do lotniska, z którego wylecieliśmy, już się rozpoczął. Nastąpiła awaria jednego z komputerów. Przelot przez ocean o jednym komputerze przedstawia zbyt duże ryzyko...."
Na sposób niemożliwy do opisania, fizyczny niemal, powaliło mnie nagłe doświadczenie CZASU; tego czasu, w którym jesteśmy zanurzeni, który jest jak trawa pod nogami, z którym nierzadko nie wiemy co robić, którego prawie nie zauważamy zgonieni w pogoni daremnej. W zepsutym samolocie, gdy każdej chwili mogła nastąpić awaria pozostałego komputera, zaczęłam prosić o CZAS. Nie o długi czas prosiłam. O jeden dzień. Starczyłoby go, z tamtej perspektywy, aż nadto na najważniejsze: przeproszenie skrzywdzonych, konieczny telefon, pilne polecenie. Tydzień czasu wydał i się luksusem niewyobrażalnym, rok czasu rajem.
Wiara od dziecka mówi, że czas dany jest nam na to, byśmy poznali Boga, pokochali Go, a kochając dostąpili zbawienia duszy i żyli wiecznie. Proste, a przecież nie zawsze skaczemy z radości, gdy budzimy się ranek po ranku przez lata.
Potrzebny jest widać, o jakże potrzebny jest proch popiołu - znak śmierci na czole, by przejaśniały perspektywy.
___________
fot. Autor nieznany